przydałby się Dom kultury

z ks. Adamem Pergółem, proboszczem Misji w Mpunde, Zambia rozmawia Robert Mazurek

 

– Wyobrażasz sobie siebie w Polsce?

– Ale to będzie czytał mój biskup i rodzice?

– Załóżmy, że nie.

– To nie wyobrażam sobie.

– Bo?

– No czyś ty zwariował, ja w Polsce?! Tu jest moje miejsce, tu, w Zam-
bii, są moi ludzie, tu z każdym mogę zagadać, pośmiać się, być sobą, być szczery. Widzisz ich, są biedni, ale niesłychanie radośni, serdeczni. Cywilizacja i bogactwo jakoś nie dają białym takiego szczęścia jak im to, że żyją, że są razem.

– Sto lat temu wśród inteligencji krakowskiej była chłopomania, kolega ma afrykomanię?

– Dla mnie cała Afryka to Mpunde.

– A Kabwe – miasto, do którego jeździsz na zakupy co wtorek?

– A to już reszta świata. Więcej go nie potrzebuję.

– Wytłumacz, dlaczego.

– To są niebywale przyjaźni ludzie. Plebania jest przy drodze, każdy przejdzie, pozdrowi, zażartuje, katolik czy niekatolik, wszystko jedno. Jesteśmy razem, tu obchodziłem swoje 20-lecie kapłaństwa, bo dla nich tu jestem. Wśród nich czuję się jak w rodzinie.

– Nie traktują cię jak chodzący bankomat?

– To krzywdzący stereotyp o Afryce. Zresztą, jeśli ktoś pójdzie do nich do domów i zobaczy, jak mieszkają, to nawet jak go o coś poproszą, to nie będzie myślał, że jest traktowany jak bankomat, bo ci ludzie rzeczywiście nic nie mają. Pamiętam, że taki był kardynał Kozłowiecki, a ja – młody ksiądz – oburzałem się, że jak to tak można wszystko rozdawać, to jest psucie ludzi. Głupi byłem.

– Głupi?

– Jak się jest dłużej z nimi, to człowiek widzi, że dowodem zepsucia byłoby im nie pomóc. Nie mogę zrobić wszystkiego, ale kupuję im lekarstwa, nawet dziś przyszła pani do kancelarii i pytała, czy mam krople do oczu. Nie dasz?

– Widziałeś, jak tu wygląda procesja z darami w czasie mszy świętej? U nas ministranci przynoszą wino i opłatki, to wszystko. Tutaj dają mąkę kukurydzianą, jajka, kapustę, bataty, orzeszki…

– Skrzynkę coca-coli.

– To mnie zawsze wzrusza. Oni sami nie piją coli, nie stać ich, ale myślą, że dla białego to niezwykle ważne, więc przynoszą mi skrzynkę coca-coli, żeby okazać wdzięczność, że jestem z nimi.

– Czasami jest tak, że my, księża, chcemy jak najlepiej, tylko jakoś wszystko sprzysięga się przeciw nam. No więc mamy już sanktuarium maryjne, tylko czekamy na objawienia… (śmiech) No i polski ksiądz postanowił zorganizować do niego pielgrzymkę.

– Pieszą?

– No a jaką? Było tak: oni szli piechotą, a za nimi jechał samochód ze wszystkimi rzeczami. Ludzie nie mogli wyjść z podziwu: ksiądz wygląda na normalnego, ma samochód, ma benzynę, auto działa, więc powinniśmy jechać, prawda? Ale nie, my idziemy, a samochód jedzie pusty. Tego absurdu pojąć nie mogli.

– Różnica doświadczeń.

– Oni są przyzwyczajeni, że chodzą po kilka, kilkanaście kilometrów, więc to dla nich ani atrakcja, ani wyrzeczenie. To samo było, gdy inny ksiądz postanowił zorganizować dzieciom ognisko. Myślał, że to będzie dla nich Bóg wie jaka radość, a oni kiełbasę wzięli, zjedli, ale nie mogli się nadziwić, że biały każe im się cieszyć z ogniska.

– Oni je mają na co dzień.

– No właśnie, tak robią jedzenie! To tak, jakbyś ty posadził dzieciaki dookoła mikrofalówki i kazał im się cieszyć.

– Porozmawiajmy o twojej parafii. Masz kościół w Mpunde.

– A prócz niego 27 kaplic.

– Kaplice wyglądają trochę inaczej niż w Polsce…

– Część to lepianki z gliny kryte strzechą, ale teraz już budujemy z cegły i kryjemy blachą.

– A ty prócz 27 kaplic masz drugą parafię.

– Od śmierci Janka Krzysztonia jestem proboszczem założonej przez niego misji w sąsiedniej Chilumbie, ale właściwie czekam, aż ktoś ją obejmie. Tam jest kolejnych 13 kaplic. Tu musi ktoś przyjść, bo przy 40 kaplicach i dwóch kościołach, to musiałbym do nich w nocy jeździć.

– Są miejsca, do których jeździsz tylko w porze suchej.

– Do kaplic na wyspie na bagnach Lukanga Swamp jeżdżę trzy razy do roku, bo od listopada do marca nie da się tam dojechać. W porze suchej to cztery godziny po buszu terenówką, półtorej godziny łodzią i na koniec siedmiokilometrowy spacer.

– Próbowałem o tym poczytać. Ostatnie są dane WHO z …1980 roku!

– Dane mają sprzed blisko 40 lat, ale wybory im organizują regularnie.

– Jak to?

– Urny do głosowania przywożą helikopterem, to jedyna rzecz, o jaką tu dbają. Ludzie żyją ze sprzedaży ryb, oczywiście nie świeżych, tylko suszonych, które zwożą do wsi na lądzie i po które przyjeżdżają pośrednicy z miasta. We wsi jest nawet sklep i bar.

– Trzy sklepy i dwa bary.

– W liczeniu barów z pewnością jesteś lepszy.

– Ale jaki jest sens jeżdżenia do nich trzy razy w roku?

– Lepsze to niż całkowite zostawienie ich samych. Przyjeżdżam tam na dwa, trzy dni i muszę zrobić tyle, by ich wiara przetrwała do następnej pory suchej. To katechiści i członkowie rady parafialnej co niedzielę prowadzą modlitwy w kaplicy, a w tygodniu różaniec, organizują spotkania, przygotowania do sakramentów, lekcje religii.

– Niesamowite, jak wielką rolę w Kościele afrykańskim pełnią świeccy.

– W tej sprawie to my jesteśmy 100 lat za Murzynami. Dla mnie jest oczywiste, że jak przyjeżdżam do kaplicy – jaka by ona była: murowana czy trawiasta – to wszystko jest gotowe, posprzątane, a przede wszystkim przygotowana jest liturgia. Oni mają swój zespół, chór, czytania, dary, modlitwy, no i oczywiście ogłoszenia parafialne. Nie zdarzyło mi się w Zambii, żebym musiał czytać czytania czy modlitwę wiernych. To czasami jest śmieszne, kiedy spóźnia się jedyny człowiek w parafii, który umie czytać…

– Adamie, zawsze chciałeś być misjonarzem?

– Nie wiadomo, skąd to przyszło. W seminarium jeździłem do sióstr misjonarek matki Teresy, bo zawsze chciałem pracować wśród biednych, no ale też myślałem, że jak zostanę księdzem, dostanę jedną, drugą wypłatę, to mi przejdzie.

– I nic?

– Niestety, nie przeszło. Po pierwszym roku pracy w parafii w Płocku już wiedziałem, że chcę wyjechać.

– Tak było źle?

– Było bardzo fajnie, dobry proboszcz, świetnie rozkręcił parafię, ale ja już wiedziałem. I wiedziałem, że to będzie Afryka.

– A co wtedy wiedziałeś o Afryce?

– Nic, poza tym, że tam są biedni.

– Biedni są wszędzie.

– Ale moi biedni byli w Afryce. Jak powiedziałem rodzicom, to spodziewałem się szoku, a oni na spokojnie: „Myśmy wiedzieli”. Nie wiem skąd, bo nigdy z nimi o misjach nie rozmawiałem, ale wiedzieli.

– Biskup się zgodził i co dalej?

– Referent misyjny mówi, że potrzebują księdza w Zambii. Myślę tak: brzmi ładnie, prosta w wymowie, w pisowni też, niech będzie. Zobaczyłem na mapie i już. Rok przygotowań w Polsce i 31 stycznia 2001 roku wylądowałem na lotnisku w Lusace. I prosto z lotniska śp. Jan Krzysztoń zawiózł mnie do Mpunde.

– Pierwsze wrażenia?

– Dużo czarnych, mało białych, czerwona ziemia.

– A warunki?

– Tuż potem doszedłem do wniosku, że w zasadzie całą Afrykę powinien zamknąć sanepid. Nie spełnia żadnych norm! Pamiętam, jak organizowaliśmy w Polsce obozy harcerskie, ile było koło tego zamieszania, a tu żadnych norm i wszyscy żyją.

– Nie znałeś języka.

– W cibemba ani słowa. Na początku Janek dał mi nauczyciela, dziadka bez wykształcenia, otwieramy mszał i zaczynamy od znaku krzyża: „Kwishina lyakwa Tata, na Mwana, na Mweo Mutakatifu. Amen”. Po dwóch tygodniach mogłem, czytając, odprawić mszę. Miałem nadzieję, że w mszale żadnych głupot nie napisali, więc odprawiałem. Na kurs języka zostałem wysłany do jednej z wiosek…

– …kurs języka!

– Pojechałem do wykwintnego domku w Butwie. Wykwintnego, bo murowanego i z dachem z blachy. Woda i wszystkie wygody były na zewnątrz. A kurs? Przychodziło do mnie trzech panów i próbowaliśmy się dogadać. Na początku była jakaś książka, ale to nie szło, bo nie potrafili wytłumaczyć mi zasad gramatyki, a nasza mentalność jest taka, że musimy zrozumieć, dlaczego tak się mówi. W momencie kiedy przestałem dociekać, a zacząłem powtarzać i uczyć się całymi zdaniami, sentencjami, to poznałem bemba. No i tak spędziłem trzy miesiące.

– Miałeś szczęście mieszkać i pracować z wielkimi ludźmi.

– Z proboszczem Mpunde Jankiem Krzysztoniem i kard. Adamem Kozłowieckim…

– …legendą misji, pierwszym arcybiskupem Lusaki, a wcześniej więźniem Auschwitz i Dachau. Znał koronowane głowy, był spowinowacony z książętami, znali go wszyscy w Europie, a on mieszkał w buszu.

– Ale jak jechał do nuncjatury czy na jakieś spotkanie do Lusaki, to nagle się prostował, nabierał niebywałych manier i mówił angielskim jak z Oksfordu. Dziadek – bo tak o nim mówiliśmy – był niesamowity, naprawdę czuło się, że się mieszka ze świętym.

– No widzisz. Znał wszystkich, zachowywał formy, ale rozmawiało się z nim jak z kolegą, jak z najlepszym przyjacielem. Był kimś, kto potrafił poradzić, pomóc, bo zawsze mieliśmy wrażenie, że on już to przeżył, że mówi z doświadczenia. No i ostatnie lata swego życia, zamiast w luksusowej rezydencji, spędzał w Mpunde, gdzie razem ze mną był wikarym.

– To był trochę gość z innego czasu, innego świata. No i miał niesamowite poczucie humoru.

– Znakomicie dawał się podpuszczać kolegom. Kiedyś jechał do Rzymu i było wiadomo, że spotka się z papieżem. Wojtek i Janek zaczęli go namawiać, żeby załatwił zniesienie celibatu. „No ale nie dla wszystkich, tylko dla misjonarzy. No dobrze, nie na cały czas, na porę zimną. Co to dla eminencji, jesteście przyjaciółmi…”, no i kiedy wrócił, to pierwsze słowa na płycie lotniska ze śmiertelnie poważną miną: „Nic dla was nie załatwiłem!”.

– Z kolei jego ostatnie słowa do mnie, kiedy się żegnaliśmy, a było to trzy miesiące przed jego śmiercią, to: „Niech pan przyjedzie na mój pogrzeb. Będzie strasznie nudno, ale nieboszczyk będzie fajny”.

– No widzisz, jaki był. Nigdy się nie gorszył, nie oburzał, nie tylko na nas, ale i na ludzi. Ktoś coś zrobił głupiego, nas by krew zalała, a on jakoś się uspokoił.

– Mieszkaliście w trójkę, zostałeś sam. Pusto?

– Wierz lub nie, ale ja wciąż czuję ich obecność w Mpunde i w domu. Czuję się dobrze przygotowany przez nich do tego, żeby prowadzić misję. Właśnie świętowaliśmy rocznicę założenia Mpunde i tego samego dnia wspominamy kardynała. Nie w rocznicę jego śmierci czy urodzin, ale właśnie w rocznicę założenia przez niego Mpunde. Ludzie klaskali, gdy mówiłem, że wciąż z nami jest i pomaga, bo wciąż znajdują się dobrzy ludzie, więc właśnie zakończyliśmy budowę pompy. Nasi zrobili 30 tys. cegieł i teraz wylewamy fundamenty pod dom parafialny…

– …wiejski dom kultury.

– …(śmiech) No tak, ale ja chcę czymś zająć parafian. Na przykład oni nie mają telewizora i nie ma gdzie meczu obejrzeć. Telewizor jest w barze, ale tam tylko alkohol i rozpusta, więc nie ma gdzie pójść. Poza tym kupiłbym dzieciakom jakieś gry, a może – warto pomarzyć – znalazłby się ktoś, kto pomógłby w kupieniu kilku komputerów dla nich?

– Te dzieciaki nie mają w domu książki…

– No i kupiłbym ich trochę, żeby pożyczać. Że ktoś mi zniszczy albo nie odda? Zawsze tak się może stać, ale trudno, to w końcu tylko książka. Dom kultury przydałby się, ostatnio spytałem dziecko w koszulce ze smerfami, czy wie, co to jest. Oczywiście nie wiedziało. No jak ja mogę w takich warunkach ewangelizację prowadzić…