Pamiętam, jak kilka lat temu gościliśmy na naszej misji młodego lekarza pełnego zapału do pomocy naszym ludziom. Oczywiście pierwszego dnia wybrał się do naszej misyjnej kliniki, aby leczyć, aby pomagać. Niestety, szczerze mówiąc, ta jego posługa nie trwała długo, bo musieliśmy to przerwać. A dlaczego? Bo po kilku minutach od jego pójścia, od tego momentu, kiedy zaczął przyjmować ludzi, ludzie przychodzili do mnie. Jeden przyniósł skierowanie na USG, druga osoba przyniosła receptę na leki, trzecia osoba znowu przyszła z jakimś problemem, który można rozwiązać tylko i wyłącznie w szpitalu w Kabwe, najbliższym mieście.
Dlaczego to jego leczenie nie powiodło się? Bo, niestety, u nas dobre chęci i sam lekarz nie wystarczą do tego, aby pomagać ludziom. Bo nasi ludzie nie mają transportu do Kabwe, najbliższego miasta, w którym jest szpital. Żeby tam pojechać, muszą za ten transport zapłacić. Jeżeli już pojadą, to muszą zapłacić za dodatkowe badania. To samo wiąże się z wykupywaniem leków. Dlatego, niestety, zapał tego lekarza na nic się nie zdał. Sam lekarz bez zaplecza, bez funduszy na leki czy bez funduszy dla moich ludzi na opłacenie transportu do miasta, do Kabwe, no i na opłacenie szpitala, niewiele pomoże.
Jeżeli myślimy o jakiejś pomocy medycznej dla ludzi w Zambii, musimy myśleć bardziej ogólnie. Nie tylko lekarz jako wolontariusz przyjeżdża na misję, ale z całym zapleczem. Z funduszami na leki, z funduszami na transport, aby ludzie mogli wybrać się do najbliższego miasta na dodatkowe badania. W Zambii sytuacja jest coraz lepsza, ale, niestety, daleka od doskonałej. Brakuje podstawowych leków. Często ludzie chorujący na malarię dostają tylko i wyłącznie panadol, czyli lek przeciwbólowy od pielęgniarek. U nas na misji są tylko pielęgniarki i położne. Leczą takimi lekami, jakie mają. Ja ze swojej strony staram się zawsze dokupywać leki do kliniki, szczególnie leki na malarię. No, ale leki są drogie, a funduszy ciągle brakuje. Dla mnie, mieszkającego wśród tych ludzi, jest to trudna sytuacja, gdy ktoś idzie do kliniki dzień, może dwa lub trzy dni ze swojej wioski, ma wysoką temperaturę i bez przygotowania medycznego widać, że ma malarię. Dochodzi do kliniki, a tych leków nie ma. Musi na nie poczekać kilka, kilkanaście dni. Wiadomo, że on do przyjęcia tych leków nie dożyje. To jest zawsze najbardziej dla mnie tragiczne, że ktoś mógłby zażyć leki, mógłby wyzdrowieć, a kiedy nie ma dostępu do tych leków, po prostu umiera. Najgorsza jest sytuacja w regionach bardziej oddalonych od miast, od misji, w głębi buszu, gdzie klinik po prostu nie ma.